Nasza twórczość:



      Prezentacja najciekawszych, najlepszych lub najzabawniejszych wypracowań uczniów naszej szoły. Przedstawiamy prace w wersjach oryginalnych to znaczy bez nauczycielskiej korekty.


Jako pierwszą pracę proponujemy opowiadanie autorstwa Natalii Rosy uczennicy III klasy gimnazjum.
Następne w kolejności są opowiadania Magdy Joniec, uczennicy II klasy gimnazjum.

  1. Quipu ludzkości.
  2. Z poezją pod pachą...
  3. Opowieść która mogła być prawdziwa.
  4. "O szlachetnym rycerzu" Potomek Rolanda
  5. Charakterystyka dynamiczna: Andrzej Kmicic
  6. Jak Gromowładny sprawił sobie psa - prawdziwa historia Cerbera
  7. "Pan Tadeusz", bezludna wyspa i ja.
  8. Wojski i Gerwazy - Charakterystyka porównawcza
  9. Z drugiej strony kulisy: Moliere - "Skąpiec"

Quipu ludzkości




Czym jest Quipu ludzkości? Szeregiem, nicią ciągnącą się od setek, a nawet tysięcy lat nieprzerwanie. Poszczególne węzły oznaczają wydarzenia przełomowe, które zmieniły nurt dziejów, lub uratowały go przed pewnym wyschnięciem. Kolor nie jest istotny, ponieważ nie ma wydarzenia w jednym kolorze i próbowanie dociekać w jakich barwach każdy widzi Quipu stworzyło by nam drugą nieskończoną nić. Co jest bardzo ciekawe w naszym dziejowym Andyjskim sznurze to fakt, że z biegiem czasu powiększa się nie tylko na początku, ale i na końcu. Wnikliwy homo sapiens trzymający koniec sznura, pociągnie go, aby odkryć ukryte pod piaskami czasu już zapomniane i zniszczone, bezbarwne węzły. Mało jest alfabetów w świecie tak diametralnie wyróżniających się od innych. Większość spisywana była na glinianych tabliczkach, skórze, papirusie, aby na końcu swojego rozwoju spocząć dumie na papierze. Pismo łacińskie, proste znaki, które w poszczególnych krajach uległy różnym przekształceniom, aby dostosować je do lokalnej mowy. Niektóre dźwięki tworzone są za pomocą dwóch lub więcej liter. Cyrylica wyewoluowała z głagolicy, pisma dostosowanego do mowy słowiańskiej, wymyślonego przez misjonarzy Bizancjum, Cyryla i Metodego przybyłych, aby nawracać lud Rusi, odsunąć ich myśli od Arkony, zasłonić widok na tarczę Swarożyca i wskazać słońce. Podobnie jak alfabet łaciński, posiada symbole o ściśle określonej wymowie, które mogą , w pary się dobierając, zmieniać nieco brzmienie. Cyrylica jest pismem runicznym naszych czasów. Alfabet arabski trwa niezmieniony w swojej formie od ponad tysiąca czterystu lat. Dla wielu są to niemożliwe do odczytania sznury, ciągnące się od końca do początku. Owe sznury są skomplikowane do czytania i wymagają wprawy i dobrego słuchu. Czasami bardzo trudno odróżnić samogłoski długie od krótkich lub spółgłoski zwykłe od grubo brzmiących, tak zwanych „emfatycznych”. Nie wspominając, że każda litera ma trzy formy: Początkowo , środkowo i końcowo -wyrazową . Aby czytać wprawnie, potrzebna jest także wiedza, gdyż prawidłowe wypowiedzenie słowa wymaga jego znajomości , nie zapisywane są bowiem samogłoski krótkie. Znaki chińskie odpowiadają poszczególnym sylabom , Japońskie zaś, dużo bardziej skomplikowane, poszczególnym pojęciom. Wszystkie te alfabety, znaki i symbole mają jedną wspólna cechę. Są dwuwymiarowe. Z Quipu jest inaczej.
Używano go w Ameryce Południowej w czasach przed przybyciem Europejczyków. Jest obok pisma klinowego najstarszym pismem na świecie. Są to luźno zwisające sznurki z węzłami w poszczególnych miejscach, oznaczające najczęściej liczby, nazwy geograficzne, hasła, odezwy. Możemy domniemywać czy można było ułożyć w Quipu zdania. Jedno jest pewne, odgrywało ono zasadniczą rolę w państwie Inków, najbardziej zaawansowanych z ludów starej Ameryki. Posiadali oni rozwinięte rolnictwo, podstawę ich istnienia, ogniska sygnałowe, ogromną sieć dróg w górach, do rzymskich porównywanych, po których biegali posłańcy, na zasadzie sztafety wymieniający się informacjami. Posiadali pałace, budowali piramidy. Gdy umierał władca ,czyli „Inka” , jego ciało było balsamowane i mumifikowane. Ich religia, mówiąca, że człowiek był najsłabszym z bogów pragnącym władzy, który w końcu zostaje strącony w ramach kary na ziemię, nie zakładała, w przeciwieństwie do innych religii ludów południowo-amerykańskich tego okresu, składania ofiar z ludzi. Ofiary składać jednak musieli, aby bogów przebłagać, pod nóż szły więc zwierzęta, a konkretnie bardzo popularne w tych rejonach lamy. Na szczególna uwagę zasługuje jeszcze prawo, a najbardziej zasadza o kradzieży: jeśli bowiem ktoś popełnił występek przywłaszczenia sobie rzeczy do niego nie należącej, a uczynił to z powodu biedy, karany był zarządca danej wioski, gdyż doprowadził do takiego stanu swojego poddanego. Samo Quipu, pismo węzełkowe, używane było do spisywania, jako się już rzekło, liczb lub nazw, które przekazywali posłańcy. Inkowie wykorzystywali go także do spisywania podatków, rachunków i innych biurokratycznych elementariów. Współcześni uczeni debatują, czy można było w nim związać większe słowne przekazy, wsuwając też tezy, że posłańcy posiadali specjalne szyfry do poszczególnej wiadomości. Żywot pisma zakończył się wraz z państwem Inków, kiedy to Hiszpan, Francisco Pizzaro, zaprosił wodza Atahualpę na spotkanie. Odbyło się ono we wiosce Cajamerca, gdzie wódz odmówił przyjęcia chrześcijaństwa i poddania się hiszpańskiej woli, został więc uwięziony, a jego świta, w ilości pięciu tysięcy, bestialsko wymordowana. Mimo opłacenia umówionego okupu, który Hiszpanie ochoczo przyjęli, nie został uwolniony, aż do swej śmierci. Od spalenia duszy, czyli wedle wierzeń Inków spalenia na stosie, uratowało go tylko przyjęcie chrześcijaństwa, wobec czego skonał na hiszpańskiej garocie. Zaprawdę litościwy jesteś Panie Pizzaro!
Lecz nie czas teraz stawiać winnych przed trybunałem. Wszystkie te wydarzenia utworzyły jeden węzeł wśród wielu milionów. Węzły, w przeciwieństwie do liter, są namacalne, tak jak namacalne są dzieje ludzkości, czyli historia. To właśnie nią się dzisiaj zajmiemy, próbując odpowiedzieć na podstawowe pytania: czym jest i jakie są jej zastosowania. Czym jest Historia?
Jest porwanym sznurem, szczątkową pamięcią, która została wielokroć przekształcona i podana do informacji publicznej. Nie twierdzę, że jest ona niewiarygodna, wręcz przeciwnie, a przekształcenia owe powstały w wyniku braku wszystkich informacji, z potrzeby ich posiadania, w efekcie uzyskaliśmy nić połataną niekiedy domysłami. Jest przeszłością, cieniem dawnego świata i ludzi, ich kultury, osiągnięć, wzlotów i upadków. Spisywane są w niej daty, najważniejsi ludzie, którzy w jakiś sposób przysłużyli się światu, pozytywnie lub negatywnie. A nade wszystko opisuje ona procesy, sposób funkcjonowania społeczeństw i kultur, będąc tym samym najważniejszą rzeczą do zrozumienia obcych zwyczajów.
Jaki jest więc z niej pożytek?
Czy będąc przeciętnym obywatelem jednego z europejskich krajów jesteśmy w stanie zrozumieć jakie były myśli Inków? Lub, zostawiając już nieodżałowanych Indian, poznać nastroje społeczne wieku dużo bliższego naszym czasom, a więc próbując dociec, co czuli ludzie idąc na barykady walczącej Warszawy? Chciałbym w to wierzyć, lecz bez podstawowej wiedzy i otwartego umysłu jest to niemożliwe. Najpierw trzeba poznać kulturę, podstawowe myśli i zwyczaje danej cywilizacji. Badając i doszukując się wiedzy widzimy procesy, czyli ciągi zdarzeń. Owe ciągi powstają najczęściej od jednej myśli, przerodzonej w czyn, trwającej, a następnie przeżywającej swój kres, lub rozkwit. Pozwala nam to na wyciągnięcie wniosków czy dany proces, dany element Quipu jest poprawny, czy niszczący w skutkach. Historia jest też wiedzą o przodkach, nie tylko tych rodzinnych, ale też całych społeczeństw: wielkich rodakach. Pamięć o nich nie tylko jest istotna przez pryzmat kształtowania się świadomości narodowej, gdyż jak śpiewał Jacek Kaczmarski: „ Narody , narody! Po diabła narody. Stojące na drodze do szczęścia i zgody? Historia nam daje dobitne dowody: Pragniecie pokoju? - usuńcie przeszkody.”, ale z samego pięknego szacunku dla węzłów które zawiązali. Spójrzmy na to z nieco innej strony: Czy my dokonując czegoś wielkiego, chcielibyśmy zostać na wieki zapomniani? Nie sądzę. Wystarczy pomyśleć o tych wszystkich ludziach, którzy niczym wielkim się nie odznaczyli. Ciężko harowali przy pługu, zbierali ryż, lub prowadzili karawanę wielbłądów przez pustynię. Ci ludzie byli czymś kiedy żyli, teraz są niczym. Historia ożywia część tych najważniejszych osobistości pozwalając ich żywot nieco przedłużyć. Czy więc Hiszpanie powinni zapomnieć o, wspomnianym już Franciscu Pizzaro? Każdy naród odznaczył się zarówno czynami szlachetnymi , jak i niegodziwymi. Jednakże o Pizzarze powinniśmy pamiętać nie ze względu na jego „dokonania”, ale przez szacunek dla jego ofiar. Ludzi, których zniszczył hiszpański imperializm, którzy posiadali własną kulturę, własne osiągnięcia i struktury społeczne, które bezpowrotnie znikły. Nasze Quipu kształtuje też wyobraźnię. Ileż jest przecież książek i filmów bazujących na Historii? Bez tej spuścizny bylibyśmy bardzo biedną rasą.
Zawsze trzeba pamiętać że ci wszyscy ludzie naprawdę istnieli, a przynajmniej jest to wielce prawdopodobne . Wykonywali zwyczajne, znane nam wszystkim zajęcia: jedli , pili , bawili się, walczyli, przeżywali kryzysy. Najprostszym przykładem jest sytuacja w jakiej znalazł się Józef Poniatowski, gdy po porażce wyprawy napoleońskiej na Rosję, moskale zaoferowali mu możliwość walki w swoich szeregach. Nastał czas decyzji przeplatany myślami samobójczymi, gdyż sprawa Napoleona wszak była już przegrana: dochować więc wierności, czy podążyć droga ocalenia? Aby w pełni zrozumieć sytuację w jakiej się znalazł, trzeba dodać, że nastroje Polaków w tym okresie nie były jednoznaczne. Znaczna liczba Polaków walczyła w wojskach carskich, i również znaczna ilość działaczy politycznych, na czele z Adamem Jerzym Czartoryskim, pokładała w Aleksandrze I nadzieję na odzyskanie utraconej Rzeczypospolitej. Przeszłość nie była bezbarwna, nie była czarnymi literami na białym tle. To wszystko żyło i wciąż pasją wielu osób jest przywracanie historii do życia poprzez rekonstrukcje historyczne, gdzie prezentowane są walki, jadło, tańce, muzyka i tradycje danego okresu. Czyż to nie fascynujące, że możemy namacalnie spotkać się z historią? Nasza nić dziejowa może być, jak każda szanująca się nić, zastosowana do wielu rzeczy. Możemy dzięki niej zszyć przeszłość z teraźniejszością, lub załatać jakąś już dawno zapomnianą tkaninę. Dzięki tej nici możemy wplatać we własne zdania porównania do niej się odnoszące, zyskując znacznie na krasomówstwie. Pomaga nam ona zrozumieć procesy dziejowe, tym samym jesteśmy w stanie domniemywać jakie skutki odniosą poszczególne decyzje polityczno–gospodarcze. Takie tkactwo może być naszą pasją, sposobem spędzania wolnego czasu, kiedy to szyjemy sobie średniowieczny czepiec na rekonstrukcje dnia następnego. A co najważniejsze, nie potrzebujemy nawlekać jej na żadną igłę. Oto czym jest nasze Quipu.

Krzysztof Kurtyka kl. IIIG





Z poezją pod pachą...




Dzisiejszy świat to miejsce pełne zabieganych ludzi oraz ich komputerów, aplikacji i portali. Obecne życie nabrało zawrotnego tempa – często nie ma czasu nawet na zwykły sen. Nic dziwnego, że niektórzy Polacy nie są w stanie przeczytać nawet jednej książki rocznie! Poezja, często niedoceniana nawet we wcześniejszy wiekach, w pewnej części społeczeństwa została prawie zapomniana. Uważam, że to jeden z największych błędów jakie mogliśmy popełnić!Kiedy ostatnio próbowaliśmy oddać się w ręce Norwida, pozwalając mu zwrócić naszą uwagę na ważne, może niezauważane tematy? Czy ulecieliśmy kiedyś z mgłami nocnymi z dzieł Kazimierza Przerwy – Tetmajera?
Tymczasem życie pełne liryki staje się zupełnie inne. Czy wędrowanie przez świat z „ z poezją pod pachą” zmieniłoby nas na lepsze? Sadzę, że tak. W wielu utworach podmiot liryczny zwraca uwagę czytelnika na ważne kwestie dotyczące różnych dziedzin życia. Często są to zagadnienia zapomniane i pomijane w codziennym życiu. Jednak warto się nad nimi zatrzymać i je przemyśleć. Do takiego zwolnienia i zastanowienia się zmusza na przykład „Sonet XI” Adama Asnyka. Uświadamia nam, że „..szybko mkną w przeszłość niepochwytne chwile…”. Bo czy tak naprawdę zdajemy sobie sprawę z tego, że „..każdy dzień stwarza nowy kształt człowieka…”? A może, zatraceni w wyścigu szczurów zapomnieliśmy o naszej śmiertelności. Ten filozoficzny tekst zmusza nas do refleksji. Może, między wypitą w biegu poranną kawą a ważnym spotkaniem, warto zastanowić się za czym właściwie tak biegniemy? Czy w całej tej codziennej walce z szefem, projektem, ocenami, oddalającym się awansem, klientem opóźniającym płatności nie gubimy czegoś ważniejszego? Kiedy ostatni raz zachwyciliśmy się zwykłym pięknem śpiewu ptaków? „Spójrzmy przez liście na obłoki w niebie i na promieni po gałęziach załom…” namawia nas Bolesław Leśmian w swym wierszu Trzy Róże. „ Zbliżmy swe dusze!” dodaje, pokazując, że oprócz spraw związanych z szarą rzeczywistością poświęcić choć kilka chwil także innym ludziom, których w nawale obowiązków często nie zauważamy. Wiele tekstów poetyckich zwraca uwagę właśnie na wagę relacji międzyludzkich, o które w dobie komputerów i smartfonów tak trudno. Nawet zwykły spacer dzięki poezji może stać się magiczną podróżą. Zaprośmy na naszą przechadzkę poetów, a na pozór zwyczajne i szare elementy otaczającej nas rzeczywistości nabiorą nieziemskich kolorów. Pozwólmy Janowi Kasprowiczowi prowadzić się przez „..ciemnosmreczyńskie skał zwaliska, gdzie pawiookie drzemią stawy…”. Niech Maria Pawlikowska Jasnorzewska zwróci naszą uwagę na nudne z pozoru płoty. „Ptaszek na sztachecie sąsiedniego ogrodu piłuje szklaną piłą piosenkę żałosną…” pokazuje poetka. Czy gdyby nie ona zwrócilibyśmy na niego uwagę, czy może, jak zwykle przeszli obojętnie?
Poeci to często ludzie doświadczeni życiowo, osoby, które przeżyły przeróżne wydarzenia mające wpływ na ukształtowanie ich psychiki. Jednym z takich twórców jest Jan Kochanowski, nieszczęśliwy ojciec wcześnie zmarłych dzieci. „Treny” to dowód jego bezgranicznej rozpaczy po stracie pierwszego dziecka, domniemanej dziedziczki pisarskiego talentu – Urszulki. „…Orszulo moja wdzięczna, gdzieś mi się podziała?” pyta w bolesnym szaleństwie, nie mogąc pogodzić się ze zrządzeniem „ złej Persefony…”. Czytanie tych przepełnionych cierpieniem tekstów bardzo oddziałuje również na odbiorcę, który także zaczyna wygrażać śmierci, ale również zastanawiać się nad kruchością otaczającego go życia. Kochanowski to jednak autor bardzo wszechstronny. Jego rymowane fraszki mają na celu pouczenie czytającego i pokazanie właściwych zachować. Jedna z nich, „Na młodość” uzmysławia dorosłym, że szaleństwa młodzieży są rzeczą tak naturalną jak wiosna w cyklu życia przyrody. Przecież obfitość i piękno lata nie byłoby możliwe bez kwietniowych i majowych deszczy! Młodzi ludzie robią rzeczy, które starszym wydają się komiczne, bezsensowne lub wręcz drażniące. Jednak to właśnie na błędach młodości uczą się dojrzałości i odpowiedzialności. Utwory poetów takich jak Jan Sztaudynger pokazują inne, komiczne oblicze poezji. Te krótkie, zabawne wierszyki nierzadko niosą ze sobą ważne przesłanie. „Niejeden by nie zaczynał, gdyby mógł przewidzieć finał” pisze poeta, przedstawiając komiczne oblicze zauroczenia i w formie żartu wytykając częste pomyłki zakochanych. Któż z nas nie popełnił z miłości czegoś katastrofalnie głupiego? Kto nigdy nie skompromitował się przed ważną dla siebie osobą? Myślę, że każdy z nas mógłby wymienić wiele zabawnych sytuacji w których znalazł się próbując zgłębić tajemnice relacji damsko-męskich. Autor fraszek życzliwie uśmiecha się na widok fatalnych nieporozumień, jednocześnie dając nam do myślenia i służąc radą. Poezja, na równi z epiką i dramatem pomaga zostawić troski i przenieść w całkiem inny świat. Któż choć raz w zimowy wieczór nie siadał wygodnie w pluszowym fotelu, z filiżanką herbaty w dłoni i nie zanurzał się w jakże bajkowy i niesamowity świat literatury? Jakże nędzna i smutna byłaby nasza egzystencja bez tekstów autorów pokroju Adama Mickiewicza! Jego ballady i sonety, a także inna twórczość przez wieki umożliwiały Polakom porzucenie codziennych zmartwień i podróż do miejsc zamieszkanych przez romantycznych bohaterów. Świetnym tego przykładem są „Lilije”. Czytając ten utwór wręcz nie można się doczekać aby poznać rozwiązanie sprawy „..pani, która zabiła pana..”. Opisy odwiedzin ducha, a szczególnie fraza „To ja dzieci – wasz tato!” wywołują dreszcze strachu pomieszanego z ekscytacją.
Każdy człowiek przechodzi czasami ciężkie dni, chwile w których wszystko traci sens. Niektórzy tracą ukochanego członka rodziny, inni są nieszczęśliwie zakochani lub nieuleczalnie chorzy. Wszyscy oni z pewnością znajdą dzieła liryczne, których podmiot znalazł się w podobnej sytuacji, będą mogli spojrzeć na swoją sytuację z innej strony. Poezja wielokrotnie wspomagała duchowo także naród polski będący pod zaborami lub przeżywający inny trudny okres w historii państwa. Przykładem takiego dzieła, które tak jak „Trylogia” Sienkiewicza napisane było ku pokrzepieniu serc i niejako stało się hymnem walczących o wolność jest „Rota” Marii Konopnickiej. Pocieszała ona „… królewski szczep piastowych..” w chwilach klęski. Śpiewano ją również w zwycięskim uniesieniu. Pieśń ta łączyła naród.
Sądzę, że liryka to najpiękniejszy rodzaj literacki, zdecydowanie warty czytania. Ludzie pisali aby pomóc sobie wyrazić uczucia, zwrócić uwagę czytelnika na ważny temat, pomóc mu dostrzec piękno otaczającej go przyrody i miłość ludzi. Życie z poezją przestaje być szare i zwyczajne, nabiera tysiąca barw! Liryka to szansa na głębsze przeżycie naszej ziemskiej wędrówki. Myślę, że nie warto jej sobie odbierać.



Halina Jagielska kl. IIG

Opowieść która mogła być prawdziwa.


Był rok 1768. Wiosna roztoczyła swą potęgę na nowo budząc wszystko do życia. Kwiaty przykryły ziemię barwnym kobiercem, ptaki wyśpiewywały swe melodyjne pieśni zaś wyniosłe topole rosnące wokół starego, drewnianego dworku wypuściły pierwsze pąki. Dworek ten leżał w niewielkiej,spokojnej wsi i był własnością zubożałego szlacheckiego rodu. Rodzina ta, choć niebogata cieszyła się we wsi bardzo dobrą opinią.
Ojciec miał jedno jedyne dziecko, piękną córkę Izabelę, którą kochał ponad wszystko. Odznaczała się ona niezwykłą urodą: jej usta były niczym płatki róż, modre oczy patrzyły łagodnie a jasne włosy lśniły w słońcu. Cechowała się też wyjątkowo miłym usposobieniem w którym dominowała wrażliwość,dobroduszność i dobroć.
Ochoczo pomagała ojcu w prowadzeniu gospodarstwa troszcząc się wraz z nim o utrzymanie majątku w dobrym stanie . Bardzo zależało jej na tym, by choć trochę odciążyć swego sędziwego rodzica od ogromu obowiązków.
Matka Izabeli umarła bardzo dawno, gdy dziewczyna była jeszcze dzieckiem i teraz pozostał jej tylko tata robiła więc wszystko,by jakoś ulżyć mu na starość. Ojciec zaś, był niezmiernie przywiązany do swego dziecka, ale miał jednocześnie świadomość, że już najwyższy czas wydać ją za mąż. Wiedział również,że ich niegdyś wspaniały ród stracił swą świetność i spadł do miana zaściankowej szlachty. Postanowił zrobić co w jego mocy by przywrócić rodzinie honor. Pewnego dnia zawołał więc córkę do siebie a kiedy się zjawiła, polecił jej usiąść i rzekł:
-Izabelo, jak wiesz klan nasz ongiś okryty chwałą, teraz chyli się ku upadkowi a ja zamierzam uczynić wszystko, by mu tę chwałę przywrócić
-Jakim sposobem chcesz tego dokonać?
-Zamierzam wydać cię za mąż za hrabiego Olafa.
-Nie!!! Nigdy!!!
-Czyż sprzeciwiasz się mojej woli?
-Nie wyjdę za niego!!!
-Jest niesłychanie bogaty i znany w świecie szlachty. Jego ojciec był moim dobrym przyjacielem.
-Cóż po bogactwie, skoro umysł jego na nic nie może się zdać? A znany owszem jest,lecz ze swych licznych bójek, pijatyk i rozpustnych zabaw.
-Uwierz mi, on się zmieni każdy człowiek popełnia błędy.
-Nie sądzę, by było możliwym zmienić jego ohydny charakter
-A ja myślę, że każdemu trzeba dać szansę
-A co na to małżeństwo powiedział sam hrabia?
-Niedawno odbyłem z nim rozmowę, jest wielce uradowany, że może pojąć cię za żonę i pragnie jak najszybciej się z tobą zobaczyć.
-Najszybciej znaczy kiedy drogi ojcze?
- Zamierza spotkać się z tobą dzisiaj, przygotuj się więc, zaraz wyruszamy do zamku-
To rzekłszy wyszedł z pokoju zostawiając Izabelę sam na sam ze swymi myślami.
-,,Dlaczego przykazane jest mi wyjść za człowieka z tak paskudnym usposobieniem? Czyż mało jest porządnych i cnotliwych ludzi, stroniących od wszelkich złych nawyków? Czyż nie jestem godna poślubić praworządnego i przyzwoitego mężczyzny?''-rozmyślała w drodze do miejsca swojego przeznaczenia.
-Jesteśmy na miejcscu, oto włości hrabiego -
Oznajmił dziewczynie ojciec wskazując jednocześnie na wyłaniającą się przed nimi krainę. Ze wzgórza na którym stali roztaczał się wspaniały widok na niezmierzone połacie ziemi, ciągnące się daleko poza horyzont,tu i ówdzie naznaczone ciemnymi kształtami niewielkich wiosek. Pośrodku zaś, stał majestatyczny zamek, swoim ogromem przytłaczając wszystko wokół.
Budowla wykonana z szarego granitu ozdobiona była girlandami balkonów i wieloma wieżyczkami. Na dziedzińcu wznosiła się okazała fontanna. Krużganek otaczały marmurowe kolumny a ściany udekorowane były rzezbami. Po prawej stronie zamku została wybudowana wspaniała oranżeria.
Podjechali białą,kamienną drogą prowadzącą na podwórzec gdzie oczekiwał ich hrabia Olaf wraz ze swoim orszakiem. Puściwszy galopem swego konia, wyjechał naprzeciw Izabeli i jej ojcu .
-Rad jestem, że mogę gościć w swym domu tak zacnego człowieka jakim jest przyjaciel mego zmarłego ojca.-Rzekł skłoniwszy się wprzódy na koniu.
-A otóż i moja przyszła małżonka-zwrócił się do dziewczyny- Niezmiernie się cieszę, mogąc powitać panią w moich skromnych progach-skłonił się ponownie i złożył pocałunek na dłoni Izabeli.
-Ja również jestem wielce uradowana- odparła uśmiechając się bez wyrazu.
Szczerze nienawidziła tego człowieka a myśl że ma zostać jego żoną napawała ją przestrachem i odrazą. Tymczasem hrabia wprowadził ich do zamku którego wnętrze robiło jeszcze większe wrażenie niż jego wygląd zewnętrzny. Marmurowe schody były inkrustowane w różne wymyślne motywy dekoracyjne, przeróżne style architektoniczne zostały zmieszane tworząc fantazyjne połączenia, bogato rzezbione kolumny podpierały pułap zdobny w liczne freski.
-Oto moja rezydencja. Panno Izabelo, zechciałaby pani zostawić mnie i swego ojca samych, alboweim chcemy omówić kwestię ślubu.
-Ależ naturalnie.
-Doskonale, służąca zaprowadzi panią do pokoju.
-Oczywiście.-odparła zimno dziewczyna i wyszła prowadzona przez pokojówkę. Jej pokój przypominał osobny pawilon. ¦ciany zostały wyłożone mahoniową boazerią, wokół kolumn pięły się dekoracyjne rośliny,zaś w kącie pokoju została umieszczona fontanna.
Przysiadła na ogromnym łożu i zaczęła rozmyślać nad swoim losem. Nie miała najmniejszej ochoty poślubić Olafa ale nie mogła i nie chciała sprzeciwić się ojcu. Doszła do wniosku, że nie ma wyboru i musi wziąć za męża, tego kogo wskazał jej rodzic. Jej rozmyślania przerwało wejście hrabiego, który oznajmił, że ceremonia ślubna ma odbyć się w przyszłym tygodniu i już rozpoczęły się przygotowania.
-Och,to wspaniale- rzekła bez entuzjazmu dziewczyna
-Czyż nie cieszy pani ta wiadomość?
-Owszem,cieszy.
-Jestem niezwykle uradowany, mogąc pojąć za żonę osobę tak piękną, jak ty droga Izabelo. Przy tobie nawet gwiazdy tracą swój blask i chylą czoło przed twoją urodą.
-To wprost cudowne-odparła z nutą ironii w głosie- Doceniam pańską inicjatywę ale proszę zostawić mnie teraz samą
-Ależ oczywiście- to mówiąc hrabia skierował się do drzwi- W istocie jesteś nadzwyczajnie piękna- to rzekłszy skłonił się i wyszedł.
Dziewczyna została sama. Przez następne dni tylko potwierdziły się jej obawy co do przyszłego małżonka. W stosunku do niej był nader uprzejmy i taktowny lecz w stosunku do innych nadużywał władzy, jaką dawała mu jego pozycja społeczna.
Hulaszcze bale i pijackie zabawy były jego codziennością. Izabela czuła wstręt i odrazę. Nie miała słów, by wyrazić jaką niechęć czuje do hrabiego. Lecz nie mogła nic zrobić. Decyzja ojca była stanowcza i nie do odwołania.
Nadszedł dzień ceremonii. Miała ona odbyć się w specjalnie przygotowanym pawilonie bogato ozdobionym kwiatami i innymi elementami dekoracyjnymi. Panna młoda wyjątkowo pięknie prezentowała się w koronkowej sukni pokrytej delikatnym haftem. Gdy stanęła na ślubnym kobiercu zgromadzeni goście patrzyli na nią z bezgranicznym zachwytem. Pan młody wsunął na jej palec obrączkę wysadzaną brylantami i wtedy tłum zaczął głośno wiwatować. Po zakończonej ceremonii wszyscy zgromadzili się w obszernej sali zamkowej gdzie miała się odbyć uczta weselna. Jedli, pili i bawili się wesoło. Tylko pannie młodej nie udzielała się radosna atmosfera, czuła się nieszczęśliwa i przygnębiona, nie włączała się do zabaw mimo próśb i zachęt.
Parę dni pózniej, przybył w odwiedziny do swej córki ojciec Izabeli. Niestety, na swej drodze spotkał zupełnie pijanego zięcia, który myśląc, że teść jest rywalem ubiegającym się o względy jego żony, niewiele myśląc porwał za broń. Wywiązała się krótka, lecz zacięta walka. Hrabia zaciekle machał szablą aż w końcu zabił ,,przeciwnika'' zadając mu śmiertelny cios w serce. Widząc to Izabela,która obserwowała całe zajście chwyciła sznur,zarzuciła pętlę na szyję i dokonała swego żywota. Ciała jej i jej ojca zostały złożone w dębowych trumnach i pochowane z należytą czcią i godnością. Zaś hrabia Olaf, z którego powodu zginęli, sam wkrótce stracił życie podczas bijatyki w karczmie.


Natalia Rosa
"O szlachetnym rycerzu"
Potomek Rolanda



      Rok 1309, Lascaux, Francja.

    Roland nienawidził takich sytuacji. Zawsze, gdy trzeba było wykazać się odwagą i szlachetnością ogarniał go paraliż i wbrew swojej woli natychmiastowo znikał on z obszaru zagrożenia. Nienawidził tego, ale był to odruch bezwarunkowy. Sam nawet zastanawiał się często, jak to się stało, że został się rycerzem. Musiał to być wyjątkowy zbieg okoliczności. Jego rodzice chcąc, aby był mężny, rycerski i wspaniały ochrzcili go Rolandem. Oczekiwali, iż imiennik tak sławetnego wojownika odziedziczy po nim same dobre cechy. O, jakże byli rozczarowani! Nasz bohater od najmłodszych lat wykazywał cechy najgorsze dla rycerza. Był największym ciamajdą i tchórzem wśród rówieśników. Nie wyrósł z tego jak dotąd i już stracił nadzieję, że cokolwiek się zmieni.
    Waśnie teraz jechał na swoim koniu, który nigdy nie reagował na komendy, często zamyślał się i gryzł właściciela po łopatkach. Roland jakieś pięć minut wcześniej znajdował się w karczmie, jednak wywiązała się tam burda wymagająca od niego zajęcia stanowiska i stwierdził on, że najlepsze dla niego stanowisko znajduje się na zewnątrz, daleko od miejsca zdarzenia. Jego koń stąpał ciężko, a rycerz kołysał się zbyt intensywnie razem z nim, potępiając samego siebie. Nienawidził siebie za to tchórzostwo! Ale nic nie było w stanie tego zmienić. W każdym razie on tak uważał.
    Wokół rycerza rozciągał się nieciekawy widok. Smętne, niewysokie wzgórza, gdzieniegdzie bezlistne krzaki, zgniła trawa, tam i ówdzie przebłyskiwało błoto, na którym koń się ślizgał. To wszystko spowite było gęsta mgłą. W pewnym momencie Srokacz stąpnął w kałużę i zakołysał się niebezpiecznie, co zaowocowało niezgrabnym upadkiem Rolanda urozmaiconym soczystym plaśnięciem. Wierzchowiec jeszcze przez chwilę ciągnął rycerza za nogę po ziemi, ponieważ jego stopa została w strzemieniu. Podczas próby powstania naszemu bohaterowi do oczu dostało się błoto. Koń zdecydował jednak zostawić swego pana i podążył z zadowoleniem lekko podrygując w bliżej nieokreślonym kierunku. Roland szamotał się w trawie, lecz nie przynosiło to żadnego skutku. To wszystko zapoczątkowało nieoczekiwany łańcuch zdarzeń, który miał zmienić całkowicie życie naszego bohatera.
    I tu trzeba przenieść się do bardzo odległej przyszłości, jakieś tysiąc lat w przód od teraźniejszości Rolanda. Rozwinął się wtedy nietypowy rodzaj turystyki - wycieczki w czasie. Atrakcja cieszyła się wielkim zainteresowaniem i takie wyjazdy odbywały się bardzo często. Oto ku własnemu zdziwieniu nasz rycerz spotkał się właśnie z taką wycieczką.
    Na murawie zrobiło się zamieszanie, wylądował tam autobus pełen ludzi, którzy wylali się przez drzwi wchłaniając Rolanda w tłum. Rycerz dość oszołomiony zdołał stanąć na nogi. Jednak smętne błotniste pola nie były celem turystów i po błyskawicznym zapoznaniem się z sytuacją ludzie wsiedli z powrotem do pojazdu wpychając tam również rycerza. Został on zepchnięty na fotel obok bardzo miłej, pulchniutkiej, uśmiechniętej kobiety. Z zakłopotaniem zajęła się nim, czyszcząc mu twarz chusteczką intensywnie pachnącą rumiankiem. Nasz bohater zaniemówił. Upadek zmieszany z błotem i całym tym zamieszaniem spowodowało całkowite zbicie z tropu.
- Ładny strój. - powiedziała kobieta. Roland był jedynie w stanie popatrzeć na nią ze zdziwieniem.
- Ale my nie jedziemy do średniowiecza, tylko do epoki kamienia łupanego. -
Z troską popatrzyła na niego kobieta. Rycerzowi bezwiednie otwarły się szeroko usta. Następnie wywiązała się ciekawa rozmowa, z tym, że mówiła jedynie współpasażerka Rolanda, a on sam zbity z tropu kiwał jedynie głową. Roland nie rozumiał ani zdania z jej słowotoku, wpatrywał się jedynie w oparcie fotela przed nim i próbował poukładać sobie wszystkie myśli w głowie.
    W pewnym momencie głośniki nad siedzeniami oznajmiły zbyt głośno jak dla Rolanda, że wycieczka dotarła na miejsce. Znów zrobiło się zamieszanie i rycerz został wypchnięty z autobusu na suchą popękaną ziemię. Wokół rozpościerał się straszny widok. Było okropnie sucho, ani grama zieleni, jedynie gdzieniegdzie wystawały z ziemi uschnięte patyki, które mało przypominały drzewa, jakimi logicznie myśląc powinny być w przeszłości. Na skorupie ziemi leżały bielusieńkie kości zwierząt. Wiał lekki wietrzyk. Rycerz patrzył na to wszystko z niedowierzaniem. Nie zauważył, iż turyści zdążyli się już oddalić, ich falujące od gorąca sylwetki zaczęły rozmywać się. Poderwał się do biegu, lecz jego stopa utknęła w szczelinie. Próbował ja wyciągnąć, długo się z tym męczył, stękając i dysząc, ale ostateczny wynik zmagań był taki, że jeszcze bardziej się zapadł i ugrzązł na dobre. Siadł więc na gorącej ziemi patrząc przed siebie i rozmyślając nad swoim marnym istnieniem. Po chwili upał i nuda sprawiły, iż Roland zasnął na środku pustkowia...
    Miał koszmar senny, jak zwykle zresztą. We śnie wszystkie siły przeciwstawiały się mu. Po długich zmaganiach z samym sobą oraz z wieloma dręczącymi wydarzeniami pojawiła się konnica pędząca wprost na Rolanda. Ziemia trzęsła się, w uszach dudnił mu tętent kopyt oraz wrzawa bitewna. Rycerz nie mógł się ruszyć, ogarnęła go panika. Powoli wszystko zaczęło stawać się coraz bardziej realne i w pewnym momencie Roland zdał sobie sprawę, iż przed samym jego nosem pędziło stado potworów. Sparaliżowało go na chwilę, z przerażeniem patrzył na ogromne cielska stąpające ciężko, acz szybko po drżącej ziemi. "Toż to muszą być smoki!" pomyślał i ogarnął go jeszcze większy strach. W jednej chwili poderwał się wyszarpując nogę ze szczeliny i puścił się pędem przed siebie. Biegł bardzo długo, nogi same go niosły, o niczym nie myślał. Jak to Roland, wywracał się co chwilę. W końcu dopadł wielkiego skalistego wzgórza i ukrył się w najbliższej jaskini. Przycupnął pod wilgotną ścianą ciężko oddychając i trzęsąc się na całym ciele. Sytuacja była zbyt irracjonalna, aby rycerz mógł ją pojąć. Po chwili doszedł do wniosku, iż znów dał pokaz swej tchórzliwości. Następne kilkanaście minut intensywnego myślenia zaowocowało przekonaniem, iż smoki wcale nie były takie wielkie ani nie było ich tak dużo jak się mu zdawało i mógł spokojnie stawić im czoła. Rycerz wściekł się na siebie, wstał i zaczął krzyczeć. Następnie złość przerodziła się w agresję. Roland złapał leżący blisko krzemień i zaczął bić nim w odstający kawałek skały.
    Tymczasem kilkadziesiąt metrów obok dziwna istota schylała się wyraźnie czegoś szukając. Była podobna do człowieka, ale zniekształcone rysy twarzy w pierwszej chwili kojarzyły się z małpą. Jej ciało było pokryte rzadkim futerkiem, tuż pod powierzchnią skóry wyraźnie zarysowane były żebra i liczne kości. Istota musiała od dawna nie jeść. Wygrzebała właśnie spod kamienia robaka i błyskawicznie go połknęła. W tym momencie do jej uszu dobiegły krzyki. Przestraszona skuliła się intensywnie wypatrując źródła głosu. Po chwili znów usłyszała hałas, tym razem zlokalizowała dźwięk. Wokół niej zaczęły pojawiać się inne podobne istoty, również były zaniepokojone. Całą grupą ruszyły w stronę skały. Gdy dotarły do jaskini ich oczom ukazał się niesamowity widok. Stworzenie podobne do nich, lecz dziwnie wyglądające i znacznie wyższe uderzało kamieniem o ścianę krzycząc. W pewnym momencie stało się coś naprawdę niezwykłego. Ze ściany poczęły sypać się iskry, nieznane jak dotąd im zjawisko, ale stworzenie zdawało się tego nie zauważać. Po chwili na ziemi zaczął tlić się płomyk.
    Rolanda bolały już ręce i głowa, ale uderzał kamieniem o ścianę. W pewnej chwili poczuł krótki piekący ból na policzku, otworzył oczy, pod jego stopami palił się ogień. Odskoczył natychmiast i zauważył coś niesamowitego - grupkę stojących u wlotu jaskini i przyglądających się mu dziwnych istot. Jego zdumienie nie miało granic, już któryś raz w jednym dniu. Poziom zdumienia dozwolony na dobę znacznie przekroczył normę.
    Rycerz stał jakiś czas oniemiały, tak samo jak grupka stworzeń. Lecz przeszkodził mu swąd palonej skóry i włosów. Spojrzał w lewo i dostrzegł, iż przy jego lewej nodze leży kupka tlących się zwierzęcych skór. Rzucił się na nie, próbując ratować dobytek. Na szczęście ogień nie rozprzestrzenił się szybko i udało się uniknąć pożaru.
    Współpraca z istotami układała mu się świetnie. Nikt nie ganił go tutaj za różne przewinienia, wszyscy pomagali mu jak mogli, a on pomagał im. Czuł się doceniany. Był dla istot pewnego rodzaju autorytetem. Do tej pory trochę bały się ognia, musiały go dobrze poznać. Rycerz zżył się ze stadem. Zyskał sympatie niektórych członków i antypatie innych - tych, którzy mu zazdrościli. Powoli przyzwyczajał się do tego świata i bardzo go polubił, jednak nie mógł do tej pory przełamać pewnych barier (nadal chodził ubrany i nie rozstawał się ze swoim mieczem, który budził respekt u wszystkich istot). Wspólne życie przynosiło zwycięstwa i porażki, lecz jedna sytuacja była szczególnym przeżyciem dla Rolanda.
    Ponieważ po krótkim czasie spadł upragniony deszcz, ożywiły się zwierzęta, na które ludzie mogli polować. Zostały zarządzone łowy, na które zaproszono również Rolanda, czym był niepomiernie zdumiony i jednocześnie wystraszony. Przygotował się duchowo, co okazało się wybitnie trudne, zebrał swój asortyment bojowy i był gotowy do polowania. Wyruszyli wszyscy mężczyźni oraz chłopcy, nawet ci mniejsi. Rycerz był pełen podziwu dla umiejętności stworzeń - ach, jakby zdziwili się jego średniowieczni towarzysze widząc wyczyny tych istot! Poruszali się oni prawie bezszelestnie, nasz bohater robił stanowczo za dużo hałasu i rumoru. Przeszkadzał łowcom i po krótkim czasie został wykluczony z drużyny. Został na sawannie i plątał się smutnie pomiędzy wysokimi trawami. "Znów historia się powtarza. Nawet tu jestem niepotrzebny. To musiało się stać, prędzej czy później" rozmyślał Roland. Wyglądał przy tym wyjątkowo żałośnie - z opuszczoną głową, chudymi rękami i wiotkimi nogami, brudną tuniką na biodrach. Usiadł pod drzewem i zaczął grzebać w piasku patykiem. Przez jego głowę przemykały coraz to czarniejsze myśli, po jego policzku spłynęła łza. Przestraszył się, wyprostował "Rycerz nie płacze!" skarcił się w myślach, po chwili dodał "Ale co ze mnie za rycerz?". Teraz łzy popłynęły obficie. Roland rozpłakał się jak dziecko. Po jakimś czasie rozpaczania z chlipnięciami i donośnym smarkaniem zaczęły mieszać się inne odgłosy. Nasz bohater nadstawił ucha - w mieszaninie odgłosów sawanny dało się słyszeć krzyki jego towarzyszy! Poderwał się. Teraz wyraźnie słyszał przerażone głosy mężczyzn i płacz dziecka. Pozbierał się w sobie i natychmiast pobiegł w stronę dźwięków, nie zastanawiał się nad niczym. W miarę jak zbliżał się do pagórka płacz i wrzaski wzmagały się. W pewnym momencie Roland usłyszał donośny ryk wywołujący u niego dreszcze. Zatrzymał się na chwilę z przerażeniem. Jednak nie wahał się długo - natychmiast ruszył przed siebie. Gdy wczołgał się na szczyt pagórka jego oczom ukazał się straszny widok: kilkanaście metrów w dół zbocza na skale stał sparaliżowany chłopiec, a przed nim samiec lwa. Potrząsał złowieszczo grzywą i porykiwał szczerząc zęby. Nie zdążył jednak zaatakować małego, gdyż jeden z mężczyzn trącał go dzidą, ale żaden nie odważył się na otwartą walkę. Rycerz nie znał zwierzęcia i pomyślał, że ta kraina stanowczo się dla niego nie nadaje z powodu licznie występujących tu potworów. W pewnym momencie stało się cos nieoczekiwanego, Roland sam zdziwił się swoim zachowaniem. Jego ciało zdawało się nie słuchać rozumu - poderwało się, wyciągnęło miecz z pochwy i pobiegło w dół wprost na lwa głośno krzycząc. Zwierzę zaskoczone sytuacją zostało zbite z tropu. Rycerz stracił świadomość tego, co robił, miał jedynie przebłyski sytuacji: ogromne zęby potwora, miecz, dzidy współtowarzyszy, krew - nie wiedział czyja. Po chwili całkiem stracił przytomność. Gdy się ocknął okazało się, że sam ma na lewej ręce cztery głębokie zadrapania, lew leży martwy u stóp skały, a chłopcowi, ani nikomu innemu nic się nie stało.
    Roland nie mógł wyjść z podziwu dla swojej odwagi i szlachetności. Ręka wyzdrowiała pod opieką kobiet z plemienia, ciało zwierzęcia zostało pożytecznie wykorzystane. Ale rycerz tęsknił za swoim prawdziwym domem, mimo iż po tym zdarzeniu traktowano go w stadzie niemal jak boga.
    Długo później Roland spacerował po sawannie w poszukiwaniu nowych kamieni do swej kolekcji - znalazł sobie ciekawe hobby, którego jednak nie rozumieli jego przyjaciele. Tęsknił bardzo za domem i chciał wrócić do swojej epoki, pochwalić się bohaterskim czynem. Przechadzał się tak, gdy nagle obił się łokciem o coś bardzo twardego i przed jego nosem zaparkował autobus pełen ludzi. Rycerz nie zastanawiał się ani chwili - zastukał energicznie w drzwi, które otwarły się z głośnym sykiem. Wpadł do środka i zajął puste miejsce obok młodej kobiety w prostokątnych okularach.
- Ja wracam do domu. - powiedział do niej z podekscytowaniem. Kobieta uniosła brwi i zmierzyła go wzrokiem i uśmiechnęła się lekko.
- Pan chyba ze średniowiecza? - odparła. Roland jedynie zmarszczył brwi.
- Możliwe. - powiedział. Teraz już wszystko wydawało mu się możliwe.
    Rycerz zastanawiał się czy ta impulsywna decyzja była odpowiednia. Za oknami migały różne epoki. Nie znał żadnej z nich, ale natychmiast rozpoznał strzeliste budowle, postaci księży, lśniące zbroje i chyże konie. Poderwał się na nogi uderzając się w głowę:
- Ja tutaj wysiadam, woźnico! Zatrzymaj powóz. Zatrzymać powóz! - krzyczał. Czuł się dumnie jak nigdy dotąd. Był zdolny do najbardziej heroicznych czynów. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Ludzie zerkali to przez okna to na rycerza. Autobus stanął za miastem. Roland przecisnął się do wyjścia. Kierowca spytał się wielce zdumiony:
- Pan na pewno tutaj wysiada?
- Tak, jestem tego pewien wieśniaku. Otwieraj drzwi!
Właz po chwili konsternacji został otwarty, Roland wysiadł z podniesioną głową z pojazdu potykając się oczywiście na kamieniu.


...


Rok 1354, Lascaux, Francja.


    Stary rycerz jechał na swoim starym koniu po kamienistej drodze. Wyjechał właśnie z miasta. Miał już dość ludzi naśmiewających się z niego. Było tak przez całe jego życie, z wyjątkiem krótkiego okresu, w którym działy się wspaniałe rzeczy, jednak nikt nie chciał uwierzyć w jego opowieści. Był załamany, stracił nadzieję, chciał zakończyć swój żywot. Wjechał w zarośla, oddalił się znacznie od gościńca. Znalazł dogodne miejsce i usiadł na kamieniu. Koń niezgrabnie skubał trawę. Rycerz oglądał zieloną okolicę wspominając dobre czasy - tak niewiele ich było w jego życiu! W pewnym momencie w zauważył załam w skale. Wstał powoli i kulejąc wszedł do środka. Przez szczelinę wpadały do groty promienie zachodzącego słońca oświetlając kawałek ściany. Widniały na niej wyblakłe obrazki. Starzec przyglądnął się im bliżej i nie wierzył własnym oczom. Rysunek przedstawiał wojowników z dzidami, małego chłopca oraz rycerza z mieczem walczącego z lwem...





Magda Joniec.
Charakterystyka dynamiczna:
Andrzej Kmicic



      Andrzej Kmicic to główny bohater "Potopu" Henryka Sienkiewicza, powstałego w latach 1884-1886. Utwór będąc historyczną powieścią przygodową z domieszką romansu łączy wiele gatunków literackich. Przedstawia Rzeczpospolitą Obojga Narodów podczas końcowego etapu XVII-wiecznego konfliktu ze Szwedami - tytułowego Potopu (Są to lata 1655 - 1656). Wybór miejsca i czasu jest nieprzypadkowy: po pierwsze przedstawia Polskę podczas zwycięstwa (powstawaniu powieści "ku pokrzepieniu serc" sprzyjają zabory), po drugie jest to kontynuacja "Ogniem i mieczem", pierwszej części najsławniejszej polskiej trylogii. W utworze występują postacie zarówno historyczne jak i fikcyjne, przeplatając się ze sobą. Główny bohater należy do tej drugiej grupy. Tak samo jest z wydarzeniami - na tle tych prawdziwych (koloryzowanych jednak odrobinę przez Sienkiewicza) odbywają się wymyślone przez autora, są one jednak w dużym stopniu zależne od faktów historycznych.
      Wygląd Kmicica jest typowo szlachecki: "...płową jak żyto, mocno podgoloną czuprynę, smagłą cerę, siwe oczy bystro przed się patrzące, ciemny wąs i twarz młodą orlikowatą, a wesołą i junacką." Oddaje on również dużo charakteru bohatera.
      Fragment burzliwego życia pana Andrzeja przedstawiony w utworze dzieli się na sześć etapów. Przechodzi on swego rodzaju metamorfozę. Nie jest człowiekiem złym, lecz takie cechy jak porywczość i łatwowierność sprawiają, iż kilkakrotnie zbacza on na złe ścieżki i kosztuje go niemało trudu, aby odpokutować grzechy z przeszłości i stać się osobą powszechnie szanowaną. Jego celem oczywiście nie jest stanie się narodowym bohaterem, lecz uzyskanie przebaczenia od ukochanej - Oleńki. Panas Kmitas (jak zwie go Żmudzin, służący panny Aleksandry) będąc w "machaniu szablą" dobrym (co pokazuje na początku, jednak kieruje swe umiejętności żołnierskie nie w tą stronę co trzeba), jako drogę poprawy obiera ścieżkę wojenną (bardzo mądrze łączy przyjemne z pożytecznym). Początkowo jednak niestety stoi po "złej" stronie, ale szybko zdaje sobie z tego sprawę i zaczyna walczyć dla Rzeczpospolitej.
      Etap pierwszy to przeszłość pana Andrzeja w gorącej wodzie kapanego. Poznajemy go jako roztargnionego i swawolnego zawadiakę i hulakę. Razem ze swoją kompanią zajmuje się on głównie rabowaniem i zabawami. W etapie drugim przejeżdża on do Oleńki (na mocy testamentu jej dziada są oni zaręczeni). Kmicic przedstawia się jako zuchwały, impulsywny, nieodpowiedzialny i nierozważny junak. Oboje od razu przypadają sobie do gustu. Jednak Kmicic objawia zaraz potem swoje bezlitosne dla wrogów, niebezpieczne i wybuchowe czarne ja, którego nie zdążył się jeszcze pozbyć (przy okazji giną jego kompani sprowadzający go na złą drogę). Jest załamany, ponieważ panna Aleksandra nie chce go więcej znać (chociaż kocha go dalej i mimo że żołnierz zadaje jej wielki ból swoimi postępkami, ratuje go z rąk miejscowej szlachty). Wydarzenia z etapu trzeciego oraz postawę, jaką, nie mając złych zamiarów, przedstawił pan Andrzej było chyba dla niego najtrudniej odpracować. Stanął on bowiem po stronie zdrajcy narodowego - księcia Janusza Radziwiłła. Jest on tutaj ofiarą swojej łatwowierności, naiwności, dobrego serca, niewiedzy politycznej i świadomości nienaruszalności przyrzeczonego słowa. Ponieważ przysiągł wierność księciu (będąc co prawda nieświadomym jego zamiarów), nie może złamać danego słowa (takie zachowanie jest dla wielu współczesnych ludzi trudne do zrozumienia...). Gdy wszyscy inni rzucają buławy on jeden waha się. Jego, niemałe swoją drogą, wątpliwości zostają rozwiane przez księcia. Kmicic służy przez jakiś czas u zdrajcy, siejąc postrach wśród jego wrogów, ponieważ jest on świetnym dowódcą i żołnierzem. Etap zaślepienia ten kończy się wraz z przybyciem do Bogusława Radziwiłła. Ten wyjawia mu nikczemne plany swego brata, pan Andrzej dostaje swego rodzaju olśnienia. Rozpoczyna się, dość niefortunnie, etap budowania nowego Kmicica. Już na samym początku spotyka go pech - walczy on (i pokonuje) Butryma. Tym sposobem traci szansę na rehabilitację. Pan Andrzej ma poczucie bezsilności, jest zagubiony i przygnębiony, lecz nie poddaje się i rozpoczyna (na razie na własną rękę) służbę ojczyźnie. Wielką jego zasługą jest powiadomienie klasztoru w Jasnej Górze o planach Szwedów (gdyby nie Kmicic to Częstochowa zostałaby zdobyta) oraz walka w jej obronie. Pan Andrzej, bardzo pragnący poprawy, pokazuje swa odwagę i bohaterstwo (oraz brak rozsądku lub niezmierne oddanie ojczyźnie. Znając Kmicica z przeszłości skłaniałabym się ku temu pierwszemu, lecz Sienkiewicz jednak miał chyba na myśli to drugie). Następnie nasz bohater wyrusza z misją do króla (znów ma duży wpływ na historię naszego kraju). Poświęca swoje zdrowie pro publico bono (a raczej pro rexit bono). Jest to największa odmiana w jego zachowaniu - wcześniej kierował się własnymi zasadami i żadne poświęcenia nie wchodziły w grę. Z zawadiaki, którego nie obchodzi więcej niż czubek własnego nosa (i jego kompanów) poprzez cudowne nawrócenie staje się bohaterem narodowym gotowym poświęcić wszystko dla państwa, narodu, króla. Co objawia dość wyraźnie w sprawie swej narzeczonej porwanej przez Bogusława. Przedkłada on sprawę ojczyzny nad dobro (i nie wiadomo co jeszcze) ukochanej. Kmicic służąc pod dowództwem samego Czarnieckiego zbiera laury. Powoli staje się powszechnie szanowanym, zasłużonym bohaterem z hierarchią wartości ogólnie postrzeganą jako ta właściwa lub nawet "ponadprogramowa".
      Przesłanie postaci Kmicica i przede wszystkim jego przemiany są proste: człowiek jest w głębi duszy dobry. Motyw nawrócenia jest potrzebny w powieści publikowanej w odcinkach, w gazetach, podczas zaborów. Gdy Ojczyzna jest w potrzebie wszyscy stają w jej obronie. Tak wielkie nieszczęście jak wojna sprzyja prawdziwym zmianom. W duszy człowieka budzi się patriotyzm i chęć ratowania Rzeczpospolitej. Sienkiewicz opisał jak powinien zachować się każdy w obliczu zagrożenia państwa, pokazał skalę wartości właściwą prawdziwemu patriocie. A nade wszystko, pod płaszczykiem historii awanturniczej oraz miłosnej, obudził patriotyzm i przypomniał przynależność państwową w Polakach sobie współczesnych. Zrobił to tak sugestywnie, że budzi nas do dziś.


Magda Joniec.
Jak Gromowładny sprawił sobie psa - prawdziwa historia Cerbera



      Słuchajcie uważnie, albowiem opowiem wam teraz ukrywaną jak dotąd PRAWDZIWĄ historię Cerbera...

     Dzeus, zwany również "Gromowładnym" (która to nazwa podobała mu się szczególnie z powodu występowania w niej słowa "władza") wstał tego poranka swą "gromowładną" lewą nogą i był z tego powodu bardzo niezadowolony. Zły humor nawiedził go właśnie w dzień uczty, na którą zaprosił wąskie, acz nieprzeciętne grono przyjaciół. Miał zamiar pokonwersować z nimi na tematy zrozumiałe jedynie dla elity i - co się rozumie samo przez się - nie podobało mu się wielce, że akurat teraz, w tak ważny dzień jakaś wyższa siła (której on nie uważał oczywiście za wyższą, ale niestety ona istniała i nie było na nią żadnej rady) sprawiła, że opuściła go pogoda ducha i jego wielkość stała się dla niego tego dnia bardzo malutka.
      Jego poczucie pustki w środku pogłębiło się, a to z powodu - jakże antypatycznej i egoistycznej - postawy jego olimpijskich sąsiadów. Każdy z nich wymyślił sobie jakąś mało sensowną wymówkę i opuścił Olimp (bo wszyscy, którzy go dobrze znali wiedzieli, że Dzeus, kiedy jest w złym humorze, ma czasem jakieś niepohamowane i niebezpieczne odbicia, w trakcie których nie raz używa piorunów). Gromowładny wędrował od boga do boga i próbował porozmawiać z nimi szczerze, ale każdy wykonywał opisaną wyżej czynność i znikał niepostrzeżenie, zanim Dzeus zdążył mrugnąć swym wszechwładnym okiem. I tak opuszczony, samotny i, ku jego własnemu zdziwieniu, przeziębiony zawlókł się nasz Król Bogów (który wcale, ale to wcale nie czuł się królewsko, ba! czuł się jak najniższy pachołek, biedny chłop - bo nawet w myślach, w trakcie najgorszej chandry nie zniżyłby się do poziomu niewolnika, oczywiście) z powrotem do swego przepełnionego boskim smutkiem pałacu.
      Postanowił poprawić sobie humor obserwując ludzi. Bardzo bawił go ten rodzaj rozrywki. Jego oczy lubowały się w widoku biadających nad czymś lub trudzących się nad zwykłymi pracami istotek, przy czym nigdy nie przyszło mu do głowy, by pomóc którejś z nich, o nie! Bóg wręcz podstawiał im różne utrudnienia, by widowisko było ciekawsze. Takie egoistyczne postępowanie było oczywiście wielką tajemnicą, o której, co jest jasne, wiedział cały Olimp. I tak patrzył Dzeus na małe ludziki w dole i zauważył rzecz, nad którą nigdy wcześniej się nie zastanawiał - ludziom znacznie poprawiał humor kontakt ze zwierzętami. I gdy się nad tym dłużej zastanowił (zważywszy na jego stan duchowy) też zapragnął mieć takiego przyjaciela. (Oczywiście nikomu się do tego nie przyznał. Jak mógłby zniżyć się do takiego poziomu! Jemu odpowiadało towarzystwo tylko śmietanki towarzyskiej.) Po głębszym przestudiowaniu zachowań ludzkich doszedł do wniosku, że najodpowiedniejszym zwierzęciem byłby dla niego pies. Lecz on nie mógłby być zwyczajny, bo w końcu to pies Boga Bogów, nieprawdaż? Musiałby być niezwykły, niesamowity, o jakichś specjalnych boskich właściwościach, niespotykanym wyglądzie (albo czymś takim, co akurat nie wpadło w tamtym momencie Gromowładnemu do głowy)...
      Dzeus wyszedł z chaty Hefajstosa niesamowicie zadowolony, prowadząc na smyczy niecodziennego czworonoga, którego rzemieślnik wykuł w swej pracowni na specjalne zamówienie. Pies był ogromnych rozmiarów, jego łapy odpowiadały rozmiarom sześciu łap "najlepszego ludzkiego przyjaciela" i co najdziwniejsze - miał on trzy głowy. Zachowanie tego potwora zapewne nie świadczyło o jego pokorności i łagodności - rzucał się na lewo i na prawo kłapiąc paszczami, warczał i strzelał swym krwawym spojrzeniem. Nawet jego stwórcę ogarnął strach. Dzeus też nie był do końca zadowolony. Z jednej strony podobało mu się, że jego podopieczny jest tak agresywny. Jeśli on daje sobie z nim radę, a wszyscy boją się tego stwora, to jeszcze bardziej powinni się bać jego! Z drugiej strony chciał mieć w nim przyjaciela, a tu się okazuje, ze to piekielna bestia. Ale skoro jest bogiem to będzie mu mógł narzucić swoja wolę... chyba?
      Rozpoczęła się uczta, wszyscy byli weseli i przepełnieni tym uczuciem, które ogarnia kogoś, gdy wchodzi do pięknie urządzonego domu. Wszędzie rzeźby, obrazy, meble, świetnie dobrane kolory, ciekawy pomysł architektoniczny, a wszystko to zrobione ze smakiem i umiarem. Mimo, że na stołach leżały jedynie złote talerze i sztućce, goście już czuli przepyszne zapachy potraw, które za chwile miały się znaleźć w ich żołądkach. Jednym słowem zaproszone towarzystwo było - prawie dosłownie - w siódmym niebie. Dzeus też nie posiadał się z radości. Jego podopiecznego udało się uspokoić grą na niezwykłej harfie, której dźwięki uspokajały każdego, który je usłyszał. Do tej czynności wynajęto przepiękną nimfę imieniem Sereine, która początkowo bała się podjąć pracy przy takim potworze, jakim był pies Gromowładnego, ale kiedy zobaczyła jak działa na niego owy instrument zmieniła zdanie.
      Przyjęcie wrzało już na dobre, muzyka grała, tancerki tańczyły, niewolnicy roznosili jedzenie, reputacja Dzeusa rosła, zapominano o drobnych przewinieniach, gdy nagle na salę wpadła z ogromnym wrzaskiem Afrodyta, a za nią cały sznurek innych bogów i bogiń. Co się okazało: nikt nie przewidział jak na śliczną nimfę może podziałać zaczarowana harfa. Na Sereine, jako że była maleńką i wiotką istotką, dźwięki zadziałały dużo mocniej niż na trzygłową bestię i panienka po chwili po prostu zasnęła. Za to pies przebudził się, ale nadal oszołomiony melodią zrobił rzecz błahą, ale w ustach Afrodyty zabrzmiała ona strasznie - podopieczny Gromowładnego zgryzł wszystkim sandały tak, że stanowiły one teraz jedną zbitą, obślinioną masę ze skóry. Pies leżał nad nimi spokojnie, dyszał i był bardzo z siebie zadowolony. Uśmiechał się do wszystkich zgromadzonych pokazując potrójny komplet swych straszliwych zębisk. A Sereine spała sobie smacznie w sąsiednim skrzydle z lekkim uśmiechem na ustach.
      Jak skończyła się ta historia chyba każdy może sobie wyobrazić. Dzeus stracił cały autorytet, jego opinia w oczach znaczących osób spadła poniżej zera (co znacząco odbiło się na jego samopoczuciu), a zezłoszczeni, obrażeni i zniesmaczeni goście musieli boso wracać z Olimpu do domów.
      Za ten to wyczyn bestia za karę trafiła do Hadesa, a ten umieścił ją na straży Tartaru i od tej pory pies nazwany "Cerberem" nie wpuszczał tam żywych i nie wypuszczał zmarłych. I tak oto kończy się ukrywana jak dotąd historia Cerbera - psa, który narobił Dzeusowi w jeden dzień więcej szkody niż pożytku.


Magda Joniec.
"Pan Tadeusz", bezludna wyspa i ja.



      Kiedy siadam do pisania, pierwsze zdania przysparzają mi najwięcej problemów. W tym przypadku rozpoczęcie eseju zajęło mi aż dwa tygodnie. Zastanawiając się nad tym kolejny raz, przypomniała mi się przeczytana gdzieś relacja wydarzenia z czasów okupacji: młody człowiek idący ulicą Warszawy był tak zatopiony w lekturze powieści, że o mało co nie został potrącony przez samochód wiozący niemieckich oficerów. Incydent źle skończył się dla czytającego. Zdenerwowani żołnierze zaaresztowali go, ale świadek zdarzenia nie zna dalszych losów chłopca.
      Uświadomiłam sobie, iż w dzisiejszych czasach nie widuje się osób czytających na ulicy. Słyszałam opowieści o ludziach, którzy podczas lektury trylogii zaczynają mówić do rodziny staropolszczyzną, są ewidentnie nieobecni duchem, wybuchają ni stąd ni zowąd śmiechem lub płaczem, bo przypomnieli sobie właśnie jakiś fragment czytanej powieści. Czy zdarza się coś takiego w dzisiejszych czasach?
      Otóż istnieją odosobnione przypadki czytających, którzy przedkładają książki ponad inne sprawy, lecz jest to rzadkość. Czy jest to jedynie wina mediów, obarczanych zazwyczaj odpowiedzialnością za podupadanie czytelnictwa, czy też szaleńczego tempa naszego życia. Czy wobec tego można przypuszczać, że ktokolwiek z młodego pokolenia sięga po "Pana Tadeusza" w sytuacji innej niż przymus obowiązkowej lektury szkolnej.
      Dzieła o tematyce narodowościowej zaczynają nabierać znaczenia dopiero w czasach zagrożenia bytu ojczyzny, niepewności jutra, wobec zjawiska wynaradawiania. Sprowadza się to do pojęcia patriotyzmu. Paradoksalnie wydarzenia takie jak wojna, okupacja, zagrożenie niepodległości wyzwalają postawy patriotyczne, bohaterskie, poczucie przynależności narodowej.
      Jeden z polityków endecji przedwojennej wyraził się bardzo negatywnie o młodzieży polskiej tamtego czasu, o ich bezideowości, braku patriotyzmu i pogoni za doczesnością. Słowa te padły w sierpniu 1939 roku.
      Ci sami młodzi ludzie, krytykowani przez polityka, walczyli bohatersko i oddawali życie za idee juz miesiąc później. W czasie wojny obronnej powstania warszawskiego brali udział w organizacji państwa podziemnego nieustannie narażając swoje życie.
      Polacy wywiezieni na Syberię, do obcego kraju, stali się wyspą polskości w obcej, dalekiej kulturze. Poczuli potrzebę wyrażania swojej przynależności narodowej poprzez odtworzenie ze zbiorowej pamięci całego tekstu "Pana Tadeusza" Adama Mickiewicza, ponieważ nie pozostało im nic co mogłoby przypominać im ojczyznę.
      Utwór jest pełen postaci symbolizujących różne postawy patriotyczne zarówno pozytywne jak i negatywne. Na przykład postać Hrabiego - kosmopolity lekkoducha, obywatela świata, anglofila wychowanego z cudzoziemska. Uświadamia sobie zobowiązania wynikające z faktu, iż jest dziedzicem sławnego polskiego rodu Horeszków. Odkrywa w sobie ??? i zaczyna czuć się odpowiedzialny za losy rodu i Polski. Jego przemiana doprowadza go do munduru pułkownika jazdy polskiej w wojskach napoleońskich. Jankiel mimo że jest Żydem doskonale zna historię Polski i kocha ją jak swoją ojczyznę. Robak jest przykładem patrioty najbardziej zaangażowanego w sprawę odzyskania niepodległości Polski. W zasadzie Mickiewicz nie zamieszcza wielu informacji na temat poczynań Jacka Soplicy ale jest oczywiste że działa on w konspiracji, przekazuje informacje (jest łącznikiem, koordynatorem przygotowywanego zrywu powstańczego). Sprawy Polski leżą mu bardzo na sercu. Z kolei Major Płut jest postacią antypatriotyczną. Myśląc tylko o swojej karierze i doczesnych korzyściach zmienił nazwisko z Płutowicza i wstąpił do wojska rosyjskiego.
      Polska w opałach, Polska zniewolona, Polska w granicach innego państwa jest bezludną wyspą, na którą Polacy zabierają ze sobą ideały, patriotyzm, wiarę w niemożliwe. Zabierają "Pana Tadeusza".


Magda Joniec.
Wojski i Gerwazy
Charakterystyka porównawcza



      Wojski i Gerwazy to jedni z bohaterów "Pana Tadeusza", stworzonego w latach 1832-34 przez Adama Mickiewicza przebywającego w Paryżu na przymusowej emigracji. Dzieło jest opisem odchodzącej, prawdziwej polskiej szlachty z XVIII wieku. Wydarzenia rozgrywają się w Soplicowie, na Litwie w latach 1811-1812.
      Wojski Herczecha był dalekim krewnym Sędziego Soplicy (właściciela dworu i ziem, na których między innymi dzieje się akcja). Na starość osiadł na Dworze Sopliców będąc jego "marszałkiem" - zarządzał domostwem oraz zastępował Sędziego - "On pana zastępuje i on, w niebytności pana, zwykł sam zabawiać gości.". Odczuwał obowiązek opiekowania się nim - "Chociaż Wojski Sędziemu był krewny daleki, (...) o zdrowie przyjaciela był niezmiernie dbały...".
      Wojski spędził życie "...na biesiadach polowaniach, zjazdach, sejmikowych radach, przywykł żeby mu zawsze coś bębniło w ucho" Będąc na dworze sam zaczął pełnić rolę dyżurnego bajarza. Z tego powodu był wrogiem fajki. Twierdził, że wynaleźli ją Niemcy aby Polaków scudzoziemczeć. Mawiał "Polskę oniemić, jest to Polskę zniemczyć". Utwór przepełniony jest retrospekcjami, właśnie Wojski najczęściej wspaniale opowiada różne historie, na przykład o Domejce i Dowejce, o księciu Denassów i Tadeuszu Rejtanie lub o gwiazdach.
      Jest również znawcą polowania: objawia się to podczas wieczerzy na zamku - "...Nikt lepiej nad niego nie znał polowania.". Asesor i Rejent kłócą się o swoje charty, Podkomorzy proponuje rozwiązanie sporu - "Woźny, odwołaj sprawę na jutro, na pole. (...) i Wojski towarzystwa nam też nie odmówi". Herczecha jednak odmawia przybycia - "...Niech Jaśnie Wielmożny Podkomorzy raczy odwołać swe rozkazy i niech mi wybaczy, że nie mogę na takie jechać polowanie i nigdy na niem moja noga nie postanie!", ponieważ uważa że polowanie na zające nie jest polowaniem: "Za moich, panie, czasów, w języku strzeleckim dzik, niedźwiedź, łoś, wilk, zwany był zwierzem szlacheckim, a zwierze nie mające kłów, rogów, pazurów zostawiano dla płatnych sług i dworskich ciurów...".
      Następnym ciekawym zachowaniem Wojskiego było jego umiłowanie w polowaniu na muchy, których na Litwie nie brakowało: "Na Litwie much dostatek. Jest pomiędzy niemi gatunek much osobny zwanych szlacheckimi (...) Wszystko to Wojski zbadał i dowodził, że z ich wybiciem zginą owadów ostatki." (Twierdził również, że od tych właśnie much szlacheckich rodzą się wszystkie inne.) Marszałek dworu chodził z packą na muchy "Nosił skórzaną plackę: czasem w miejscu stanie, duma długo i - muchę zabije na ścianie." i zabijał je wszystkie robiąc to energicznie i nie zważając na innych "[Mucha] rzuciła się z rozpaczą pomiędzy ich lica. Raz tak był tęgi, że dwie odskoczyły głowy (...) uderzyły się mocno oboje w uszaki, tak że obojgu sine zostały znaki".
      Na muchy polował nawet podczas gotowania - jest to kolejny przymiot Wojskiego: był on wspaniałym kuchmistrzem, pokazał to podczas przygotowywania uczty z okazji zaręczyn. Korzystał z książki kucharskiej, według przepisów w niej zawartych jadali wielcy ludzie (Papież Urban Ósmy, Stanisław August Poniatowski).
      Najważniejsza chyba cechą Herczechy była umiejętność grania na rogu. Mickiewicz opisuje niewiarygodnie to zdarzenie: gra Wojskiego jest opowieścią (znajduje się w niej pobudka, strzały, odgłosy przeróżnych zwierząt), zachwyca wszystkich "Mocą, czystością, dziwną harmoniją pieni (...) jakby w rogu były setne rogi". Zaraz po inwokacji fragment "Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało, że Wojski gra jeszcze, a to echo grało" jest najbardziej popularny.
      Wojski posiadał również rzadką już wtedy zdolność rzucania nożem ("Sztuka rzucania nożów straszna w ręcznej bitwie, już była zaniechana podówczas na Litwie, znana tylko starym."). Swoich umiejętności dowiódł podczas starcia Hrabiego i Gerwazego z resztą szlachty przy kolacji na zamku. "Widać z zamachu ręki, że silnie uderzy, a z oczu łacno zgadnąć, iż w Hrabiego mierzy". Na szczęście młodzieńca uratował Klucznik zasłaniając go ławą.
      Gerwazy Rębajło był zamkowym klucznikiem, sługą rodu Horeszków, nienawidzącym Sopliców: Jacek Soplica zamordował podczas najazdu Moskali na zamek Stolnika Horeszko ("Postrzegłem wtenczas kulę, wpadła w piersi same, pan, słaniając się, palcem wskazał bramę. Poznałem tego łotra Soplicę!"). Z tego powodu ziemie z kasztelem dostał od Rosjan Sędzia (Rębajle pozwolono jednak pozostać i wykonywać pracę klucznika). Od tego czasu Gerwazy odczuwa wielką złość i rozgoryczenie. Przed feralnym zdarzeniem był on duszą towarzystwa, później stał się smutny i markotny. Nawet jego wygląd przedstawiał się niewesoło: "Starzec wysoki, siwy, twarz miał czerstwą, zdrową, marszczkami pooraną, posępną, surową."
      Gerwazy przezywany był różnie: Półkozicem - od ubioru "Kurtę z połami żółtą, galonem oprawną, który, dziś żółty, dawniej zapewne był złoty. Wokoło szyte jedwabiem herbowne klejnoty, półkozice...", Scyzorykiem - od swej szabli, Mopankiem - od jego charakterystycznego powiedzenia.
      Inną interesującą cechą u Gerwazego jest to, że znalazł drzwi w zamku, które nie były zniszczone jak to się stało z główna bramą, naprawił je i codziennie otwierał je swymi kluczami (których pęk nosił zawsze przy sobie).
      Gdy do Soplicowa przyjeżdża Hrabia - ostatni z rodu Horeszków - w kluczniku budzą się wspomnienia i narasta chęć zemsty na rodzinie Sopliców. Gerwazy opowiada ekscytująco historię rodu Hrabiemu. Ten, zachwycony opowieścią ("O! Dobre miałem przeczucie, że lubiłem te mury! Choć nie wiedziałem, że w nich taki skarb się mieści, tyle scen dramatycznych i tyle powieści!") ulega namowom i razem z Rębajłą planują zajazd na Sopliców.
      W Kluczniku można podziwiać wielkie przywiązanie do Horeszków, ale nic nie usprawiedliwia jego głupoty: "O wielkich rzeczach myśleć należy wielkiemu: jest na to cesarz, będzie król, senat, posłowie. (...) Nie nam to pisać akta (...) Moja rzecz Scyzorykiem wyrzynać!", mściwości i bezwzględności - zabija nawet majora Płuta: "Klnę się Scyzorykiem, że Płut nie wyda! gadać już nie będzie z nikim!" (lecz jest to rzecz sporna, Gerwazy zrobił to w interesie całej szlachty z Soplicowa). Jednak według mnie najważniejsze w postaci Klucznika jest ostateczne przebaczenie Jackowi Soplicy.
      Wojski i Gerwazy to zupełnie odmienne postacie. Herczecha jest spokojny, opanowany, natomiast Rębajło porywczy. Wojskiego cechuje chęć pogodzenia wszystkich, łagodzenia sytuacji, Klucznik wręcz przeciwnie jest bardzo mściwy. Obydwoje należą do wrogich sobie rodzin, obydwoje to okazują. Herczecha lubi przebywać w towarzystwie, zabawiać innych opowieściami, Gerwazy natomiast jest zdecydowanie samotnikiem zamkniętym w swoim zamkowym świecie, pogrążonym w myślach o zemście na oprawcach swego pana. Charaktery Herczechy i Klucznika są tak różne, że w zasadzie nie ma w tych postaciach niczego wspólnego, oprócz wieku oraz przywiązania do rodzin, u których "służą". Barwność postaci Wojskiego i mrukliwość Gerwazego znajdują również odbicie w treści. Mickiewicz z lubością opisuje tego pierwszego w wielu scenach i na wielu stronach poematu, drugiemu zostawiając tylko tyle miejsca, na ile to konieczne.
      W utworze została przedstawiona cała masa barwnych postaci. Wszystkie są orginalne, charakterystyczne, wyróżniają się, posiadają swoje atrybuty. Jednak należą do starszego, odchodzącego już pokolenia "prawdziwej" polskiej szlachty. Wystarczy popatrzeć na Zosię i Tadeusza: po chwili zastanowienia okazuje się że nie ma w nich nic ciekawego. Mickiewicz miał świadomość znikania tej społeczności, wiedział, że taka jest kolej rzeczy, lecz równocześnie odczuwał związany z tym wielki ból, potęgowany pewnością, że do końca życia nie będzie mógł juz zobaczyć ani odrobiny tego świata. Pisząc "Pana Tadeusza" miał nadzieję, że dotrze on w ręce wszystkich Polaków (co podkreśla w epilogu), aby nie zapomnieli czasów, które on sam tak uwielbiał.


Magda Joniec.
Z drugiej strony kulisy
Moliere
"Skąpiec"



      Widzowie wchodzą na salę, zbudowaną na wzór teatru greckiego. Do średniej wielkości sceny, zbiegają stopnie. Towarzyszy mi dziwne uczucie podniecenia i strachu, jak każdemu reżyserowi przed wystawieniem jego sztuki. A co jeśli się nie spodoba? Albo coś nie wyjdzie?
      Ludzie chwilę kręcą się, siadają, potem gwarzą jeszcze w półmroku. Następnie gasną światła i wszystkie głosy cichną. Zanim oczy przywykną do ciemności na scenę niepostrzeżenie wkradają się dwie postacie. Dość szybko robi się jasno i ukazuje się uboga dekoracja. Po lewej i po prawej stoją donice z tujami. Trochę bliżej kamienna, ogrodowa, rzeźbiona ława. I teraz zwracam uwagę na postacie: Eliza z przodu i Walery trochę bardziej z tyłu, ze zmarszczoną brwią i skrzyżowanymi ramionami. Ona, ładna, z delikatnie podpiętymi włosami, w bardzo skromnej i widocznie wysłużonej sukni, bez biżuterii, on także niebrzydki i również z poplamionym ubraniem, z poszarpanymi na mankietach rękawami. Dziewczyna zrezygnowana opada na siedzisko i zwiesza głowę. Rozpoczyna się dialog. Tu serce zaczyna bić mi mocniej - czy się nie zająkną? Czy wszystko wyjdzie? Czy nie pomylą sytuacji, tak żmudnie ćwiczonych na długich próbach? Wszystko dobrze, odetchnęłam z ulgą gdy scena skończyła się, Walery wraca za kulisy. Eliza przygotowuje się, dziarskim krokiem wchodzi Kleant w zniszczonym ubraniu. Nie różni się ono bardzo od tego, które ma na sobie Walery. Następna rozmowa bez pomyłki, stres trochę ustępuje.
      Aktorzy schodzą ze sceny, robi się ciemno - zmiana dekoracji. Co prawda nie widzę co się dzieje, ale wiem, że wjeżdża bury fotel i komoda. Na widowni szepty, wsłuchuję się, ale nie mogę rozpoznać tonu. Podoba się czy nie?! Ale nie ma czasu na rozmyślania rozpoczyna się nowa scena. Tym razem wchodzi Harpagon - ubrany w niemodny, zakurzony strój z poodrywanymi ozdobami. Gra go siwy, średniego wzrostu aktor przy kości. Nie ma zarostu, żadnej peruki, jedynie kapelusz z połamanymi piórami pokryty pokaźną warstwą pyłu. Na twarzy maluje się mu grymas pogardy. Skąpiec macha laską na Strzałkę sprytnie umykającego przed ciosami. Sługa ma śmieszny kapelusz, uśmiecham się na jego widok. Strzałka to żwawa, niska i chuda osóbka w zabawnym stroju i o szerokim uśmiechu. Po scenie, zagranej co prawda z małym błędem schodzi zdenerwowany Strzałka (to jego debiut). Odetchnął z ulgą. Zdążyłam tylko szepnąć "Było świetnie", on uśmiechnął się lekko i pobiegł do garderoby, ściągając czapkę i ocierając pot z czoła. Teraz wchodzą Kleant i Eliza, schodzi Harpagon, cicho przemyka do drugiej kulisy i wraca na scenę...
      Mija cały pierwszy akt, nie bez problemów, ale jakoś wszyscy przebrnęliśmy. Aktorzy skazani są na siebie, gdyż warunki nie pozwalają na umieszczenie suflerów. W akcie drugim pojawia się nowa postać - Simon. Nie należy do rodziny, ani nie jest sługą, więc ubrany jest porządnie. Na głowie ma perukę. To aktor z małą wadą wymowy, jego wypowiedzi urozmaica również głośne cmokanie. W następnej scenie również nowy aktor, a raczej aktorka, grająca Frozynę. To dojrzała, ale nie stara kobieta z czarnymi włosami spiętymi w warkocz, ubrana w bufiastą poplamioną koszulę, spódnicę i wiele razy łatany fartuch. Wchodzi na scenę. Jej dialog z Harpagonem śmieszył by mnie, ale słyszałam go już tyle razy, że szczerze mówiąc wychodzi mi uszami. ¦ledzę jedynie uważnie tekst. Jest też Strzałka, który przed chwilą przeżył małe załamanie nerwowe, ale pokrzepiliśmy go duchowo i musiał wejść na scenę.
      Wszystko szło gładko, aż do momentu gdy na scenę miała wejść Marianna. Wszyscy przeżyliśmy chwile grozy - suknia rozdarła się na całych plecach. Gorączkowe bieganie, szukanie nitki, igły, kogoś od strojów i to wszystko dzieje się w ciemnościach, pośpiechu. Musi być zachowana absolutna cisza, co w tych nerwowych warunkach jest strasznie trudne. Popadam w małą panikę, wszyscy się miotają, krzyczą na siebie. Takie sytuacje przyprawiają mnie o bardzo nieprzyjemny skręt żołądka. Och, Marianna już wchodzi, małe zamieszanie i... o nie! Na jej plecach dynda spory kawałek nitki z igłą. Patrzę po twarzach widzów - czy ktoś zauważył?! Na razie nikt... z lewej, z prawej. Igła przyczepiła się szczęśliwie do stroju. Panienkę gra pyzata dziewczyna o jasnych włosach upiętych we fryzurę z warkoczem. Na jej policzkach promienieją rumieńce. Jest ubrana w ładną, lecz ubogą sukienkę o jasnozielonym kolorze. Jest skromna, ciągle spuszcza wzrok.
      Przed aktem czwartym - przerwa, ale żadnej chwili odpoczynku. Przestraszona przypadkiem Marianny sprawdzam stroje. Jakieś problemy z butem. Za mały?! Był dobry! Jakoś sobie poradziliśmy, w końcu - musieliśmy.
      Rozpoczyna się następny akt. Akcja toczy się, dzięki Bogu wszystko układa się dobrze. Pojawiają się jeszcze Szczygiełek (kolejny śmieszny, błaznowaty sługa) i Jakub. Ten drugi świetnie spisuje się w scenie ze szkatułką, mimo, że była ona chyba najczęściej przez nas ćwiczona z powodu problemów z sytuacją. Wchodzi też komisarz i jego pisarz ze spadającą czapką.
      Następnie zmiana dekoracji - tym razem rzecz dzieje się na ulicy. Pojawia się więc podatna na wywrotki latarnia (jak ja kocham tanie materiały) i płótno w tle przedstawiające paryskie ulice.
      Wszyscy zmęczeni, ale podbudowani - nadchodzi ostatnia scena. Widownia widocznie rozweselona. Słychać ciągłe salwy śmiechu. Niby już odetchnęłam z ulgą, a zdenerwowanie wzrosło drastycznie: jeśli ostatnia scena się nie uda całe przedstawienie runie! Martwię się o latarnie. Wypowiedzi dłużą się okrutnie. Przerwy w tekście - czy to sytuacja, czy ktoś się zaciął!? Co tam się dzieje? Ciągle wytężam słuch. Jeszcze Anzelm (tego aktora trudno nie zauważyć!). Całkiem siwy, starszy mężczyzna z pokaźnym brzuszkiem i szerokim uśmiechem na twarzy - trochę zbyt przesadnie powolne ruchy i spokój...
      Scena dobiega końca. Wybrzmiewają ostatnie słowa Harpagona: "A ja pójdę uściskać kochaną szkatułkę" ... i sypnęły się gromkie brawa. Na twarzy wszystkich maluje się zmęczenie, satysfakcja. Wszyscy szczerzą zęby w szerokich uśmiechach, oprócz Harpagona. Ukłony - wszyscy wychodzą, skąpiec wypada ze szkatułką - publiczność śmieje się...
      Potem jeszcze długie brawa, ukłony i brawa, i jeszcze ukłony. Naprawdę aż tak się podobało?! Jestem zdumiona. Widzowie wyszli wreszcie, aktorzy zebrali się dość szybko do domów. Siadam na scenie na taborecie. Stopnie zamiata pan Bronek.
      - Ale im się gęby śmiały jak wychodzili. Odwaliła pani kupę dobrej roboty. - mówi. Ja uśmiecham się ze zmęczeniem.
      - Dziękuję panie Bronku.
      Wstaję, żegnam się z portierem, wychodzę na rześkie, chłodne powietrze. Idę mocno wciskając ręce w kieszenie i wtulając twarz w szalik, staję na opustoszałym przystanku. Tworzę coś z przyjaciółmi, a potem to sprawia innym radość... I jestem po prostu szczęśliwa.


Magda Joniec.
ul. Forteczna 54
30-437 Kraków
tel.(012) 262-20-94
fax.(012) 262-01-03